W świetle nowych wydarzeń w dwójnasób niefortunna okazuje się nieobecność panny Hastings. Jej matka właśnie ogłosiła, że zamierza przyjąć oświadczyny pana Johna Butlera. W tak radosnym i dobrze wróżącym na przyszłość momencie byłby zapewne przychylnie przyjęty odpowiedni list, dowodzą¬cy uległości córki. Chociaż matczyne uczucia pani Hastings zostały dotkliwie urażone, chodzi jej jedynie o dobro córki.
Pan Butler wspaniałomyślnie zaoferował pannie Hastings miejsce do zamieszkania, jednak pozwoliłem sobie zasugero¬wać, że jeśli znajdzie się inne stosowne i godne zaufania rozwiązanie, można zaproponować bliskiej przyjaciółce bądź, krewnym, którzy zaopiekują się panną Hastings do czasu jej zamążpójścia, hojną rekompensatę. Pani Hastings łaskawie na ten pomysł przystała. Droga pani, jeżeli przypadkiem usłyszy pani cokolwiek o miejscu pobytu panny Hastings, jestem pewien, że ją pani powiadomi i skłoni do powrotu. - Dalej następują już mało znaczące słowa pożegnania. - Mama... wychodzi za mąż? - wykrztusiła Clemency osłupiała. - Bessy, przynieś herbatę! - Pani Stoneham potrząsnęła dzwonkiem. Podała dziewczynie list i spokojnie zajęła się szyciem. Pierwszą reakcją Clemency było oburzenie. Jak matka mogła to zrobić? Jak w ogóle mogła pomyśleć o ponownym wyjściu za mąż? Papa był taki dobry i kochający, to niesprawiedliwe, by ktoś obcy zajął jego miejsce! W dodatku pan Butler! Po prawdzie Clemency nie miała nic przeciwko niemu, gdyż uchodził w mieście za człowieka szanowanego i zawsze był dla niej dobry, ale przecież nie jest jej ojcem! Pani Stoneham zdążyła wypić herbatę i zacerowała dwie pończochy, zanim dostrzegła, że Clemency przyszła już trochę do siebie. - Wiesz coś na temat tego pana Butlera? - zapytała dziewczynę. - Pan Jameson najwyraźniej go aprobuje. - Jest wulgarnym wesołkiem, a ubiera się w spodnie tak ciasne, że przypomina dumnie kroczącego garłacza. Do tego farbuje sobie wąsy. - Słodki Boże! - krzyknęła pani Stoneham ze zgor¬szeniem. - To pięćdziesięcioletni dandys. Poza tym nie słyszałam o nim nic gorszącego - westchnęła. - Muszę być sprawied¬liwa i przyznać, że zawsze okazywał mi dobroć. - Ale nie pochwalasz tego związku. - Po papie... - zaczęła Clemency i załkała. - Ależ, Clemency, kochanie, bądź rozsądna. Twoja matka nie jest typem samotnicy, nie zdołałaby żyć bez mężczyzny. Jest nadal młoda (chociaż ty możesz się z tym nie zgodzić!), atrakcyjna i bogata. To oczywiste, że wyjdzie ponownie za mąż i lepiej, że poślubi człowieka poczciwego, który nie czyha na jej pieniądze, nawet jeśli pozuje na dandysa. Prawdę mówiąc, moja droga, twoja matka ma podobne skłonności. - Być może - odparła Clemency z przygnębieniem. - Gdy będziesz miała czas aa refleksję, dojdziesz do tego samego wniosku. A małżeństwo matki to dla ciebie wyba¬wienie, Clemency, pomyśl o tym. Zaczniesz sama decydować o swoim losie. - Kuzynka Anne wyjrzała przez okno. - Już się przejaśniło. Może wybierzesz się do kościoła, do pani Lamb i zaniesiesz kwiaty, które jej obiecałam? Bessy już przygotowała koszyk, a tobie nie zaszkodzi odrobina świe¬żego powietrza. Tylko nie daj się wciągnąć w rozmowę. To dobroduszna kobieta, ale nieco wścibska. Kiedy Clemency wróciła od pastora, najwyraźniej odzys¬kała humor i spokój umysłu, a jej cera przybrała normalny wygląd. Gdy podjęła ponownie temat, była już całkiem wesoła i stwierdziła, że to dobra nowina, iż matka znowu wychodzi za mąż. Teraz, być może, nastał odpowiedni czas do rozpoczęcia negocjacji. Czy kuzynka Anne ma coś konkretnego na myśli? - Zastanawiam się, czy nie powinnam pertraktować w twoim imieniu - zaproponowała pani Stoneham i pomyś-lała, że Amelia Hastings jest kobietą nader histeryczną, poddającą się emocjonalnemu szantażowi. Łatwiej jej będzie porozumiewać się w tak drażliwej sprawie poprzez osobę trzecią. - Mogłabym oświadczyć, że skontaktowałaś się ze mną, lecz dotychczas nie miałam prawa zdradzać miejsca twojego pobytu. Powinnaś też stąd wyjechać, myślę tu o twoich przyjaciółkach, pannach Ramsgate. Sama wiesz, moja droga, że mój dom to nie miejsce dla ciebie. Przede wszystkim, bliskość Candover Court stanie się okolicznością wielce niezręczną, kiedy nagle przemienisz się w bogatą pannę Hastings! Poza tym potrzebujesz towarzystwa mło¬dych, nie mówiąc już o tym, że pora zacząć bywać w świecie. Jak sądzisz, czy pani Ramsgate przyjęłaby cię? - Wydaje mi się, że tak - odparła Clemency, starając się włożyć w te słowa choćby cień entuzjazmu. Po powrocie z Abbots Candover Clemency dowiedziała się, że chce z nią rozmawiać lady Heleną. - Pani jest w buduarze, panno Stoneham - poinformował ją Timson. - Chciała się z panią zobaczyć jak najszybciej. - Pójdę do niej natychmiast - odparła Clemency z bijącym mocno sercem. Nie mogła odegnać od siebie natrętnej myśli, że mimo usilnych starań ktoś widział ją na jarmarku i doniósł o tym lady Helenie. Co robić? Zaprzeczyć? Wezwać na pomoc markiza? Jak się okazało, żadne wymówki nie były potrzebne. Lady Helena pragnęła tylko podziękować jej za odpowiedzialne zachowanie w tej sprawie. - Bóg jeden wie, jak skończyłaby się cała historia, gdyby Arabella tam poszła! - westchnęła lady Helena. - I chociaż nie mogę pochwalić sposobu, w jaki mój bratanek obszedł się z panem Baverstockiem, widzę tu pewną korzyść; przynajmniej ta męcząca para zniknęła z moich oczu. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Clemency natychmiast nasunęła się refleksja, że to ona sama zadała Baverstockowi ostateczny cios. Na głos mruknęła jedynie, że z radością pomogła Arabelli. - A przy okazji, panno Stoneham - wtrąciła lady Helena. - Moim zdaniem wykazała pani ogromną cierpliwość i takt w postępowaniu z Baverstockami. Uważam, że to bardzo źle wychowana para. Nie mogę zrozumieć, co mój bratanek w nich widział. - Z pewnością ma pani rację, milady - odparła Clemency z powagą. Dama zaśmiała się i pozwoliła jej odejść. Chociaż Clemency cieszyła się z wyjazdu Baverstocków, nie mogła się jednak powstrzymać od myśli, że życie w pałacu nie wygląda jak dawniej. Markiz wydawał się teraz znacznie bardziej zajęty niż zwykle, a kiedy się pojawiał, Clemency z bólem zauważała dzielący ich wyraź¬ny dystans. Zachowywał się grzecznie i bez zarzutu, ale brakowało dawnej niewymuszonej swobody w rozmowach, a nawet okazjonalnych sprzeczkach, które uwielbiała. CzꜬciej zresztą rozmawiał z Adelą niż z nią. Po wielekroć przeczytała jego list, szukając słów, które mogłyby pocieszyć jej zranione serce. Jednak nic nie znalazła. List, podobnie jak sam markiz, emanował obojętną grzecznością i chłodem. Człowiek, który ją obejmował, nazywał piękną i obsypał pocałunkami, bezpowrotnie zniknął. Wszystko stracone. Z trudem starała się utrzymać pozory normalności. Jak zwykle planowała ciekawe lekcje dla dziewcząt, pomagała lady Helenie przy pielęgnacji Millie i omawiała jadłospis z panią Marlow - ale to wszystko było niczym wobec jej skołatanych nerwów. Zniknęła gdzieś cała przyjemność z tej pracy i Clemency czuła się bardzo przygnębiona, tracąc nawet ochotę do jedzenia. W środę rano markiz zwrócił się do niej po raz pierwszy od pamiętnej nocy na jarmarku. - Panno Stoneham, oczekuję mojego prawnika, pana Thorhilla - powiedział. - Czy mogłaby pani przygotować z panią Marlow pokój dla niego? - Oczywiście, milordzie. I to wszystko. - Pan Thorhill? - powtórzyła gospodyni. - Najlepiej, gdy umieścimy go w pokoju po pannie Baverstock. To bardzo miły, wygadany dżentelmen, a w dodatku nie zapo¬mina o służących. - W jej słowach słychać było gorycz, bowiem rodzeństwo Baverstocków nie obdarowało niczym służby. Wywołało to zresztą na dole powszechne oburzenie. - Często tu przyjeżdża? - spytała dziewczyna. - Od czasu śmierci lorda Alexandra średnio raz na miesiąc, panienko. - Rozumiem. Clemency zastanawiała się, czy prawnik wie o nieudanej próbie oświadczyn markiza. Zaraz jednak porzuciła tę myśl. To nieważne, bo tak czy inaczej markiz nie zechce spojrzeć po raz drugi na guwernantkę. Nie będzie też powodu, by połączył z jej osobą tamtą dawną sprawę. Następnego ranka Lysander i pan Thorhill siedzieli w gabinecie. Prawnik zauważył z troską, że jego szanowny pracodawca wygląda jeszcze bardziej mizernie, niż podczas ich ostatniego spotkania. Po raz kolejny przeklął trzeciego markiza Storringtona, który myślał wyłącznie o sobie, nie inwestując i wyciskając z Candover Court ostatni grosz. Pozwolił też, by jego starszy syn wyrósł na samolubnego i bezwzględnego młodzieńca, którego nie obchodziło nic poza własnymi uciechami. Ile rozrywki lorda Alexandra kosztowały posiadłość, Thorhill bał się nawet myśleć. Gdyby nie to, majątek, choć podupadły, przynajmniej za¬chowałby wypłacalność. - Milordzie, otrzymałem kilka propozycji kupna Can¬dover. - Prawnik otworzył skórzaną teczkę. - Według mnie dwie są dość obiecujące. Chęć nabycia posiadłości zgłosił niejaki pan Cromer oraz pan Bamstaple. - Nigdy nie słyszałem nazwisk tych dżentelmenów - wes¬tchnął Lysander i wyciągnął dłoń po listy. - Zgadza się, milordzie. Jeśli się nie mylę, obaj reprezen¬tują niedawno powstały kapitał. Pan Cromer posiada kopalnie w Weardale, a pan Bamstaple działa w branży wełnianej. - Widzę, że oferta pana Cromera jest korzystniejsza. - Tak, milordzie. Jednak dano mi do zrozumienia, że nie zechce zatrzymać służby, a wiem, że panu na tym zależy. - Za to pan Bamstaple zgłasza chęć przejęcia służących. Jakim jest człowiekiem? Poznał go pan osobiście? - Nie, panie markizie, spotkałem się tylko z jego przedstawicielem. Myślę, że można go porównać z nieco topornym, nie oszlifowanym diamentem. Ale jego agent twierdzi, że pracownicy wielce sobie chwalą łaskawość pryncypała. - Naturalnie - odparł sucho Lysander. - Czy sprowadzić tu obu panów, milordzie? - Thorhill pozwolił sobie na lekki uśmiech.