Starzec Izrael!
Polina Andriejewna w panice zatrzasnęła drzwi. Głupio! Została w nieprzeniknionej ciemności i ze strachu nawet zapomniała, z której strony jest wyjście. Zresztą jak uciekać, skoro własnego nosa nie widać? Zastygła w zupełnej czerni, z której dochodził udręczający duszę zgrzyt: grżyk-grżyk, grżyk-grżyk. Tylko czekać, jak muśnie w policzek błoniaste skrzydło! Ale stała tak niedługo, ledwie kilka sekund. Drzwi otworzyły się, w galerii pojaśniało. Na progu stał przełożony z kagankiem w ręku. Czaszkę miał tak samo nagą jak martwy Teognost i też nie miał brody ani wąsów – dobrze chociaż, że zachowały się brwi i rzęsy, bo aż strach by było... W nagiej twarzy wyróżniał się duży, rasowy nos i mięsiste wargi. Pani Polina rozpoznała przenikliwe spojrzenie czarnych oczu, choć przedtem widziała je tylko przez wycięcia w kapturze. Starzec pokiwał łysą głową i powiedział znajomym głosem – niskim, nieco ochrypłym: – A jednak przyszła. Zrozumiała. No, odważna. Pojawienie się w pustelni, o północy, nieproszonego gościa nie bardzo go zdziwiło. Ale nawet nie to zdumiało panią Polinę. – Święty ojcze, ty mówisz? – wymamrotała. – Z nimi – wskazał ruchem ręki drzwi naprzeciwko – nie. Z tobą, sam na sam, tak. Wchodź. Nocą w Dojściu nie można. – Gdzie? Gdzie? W dojściu? W dojściu dokąd? – Pani Lisicyna popatrzyła w głąb galerii. – I dlaczego nie można? Na pierwsze pytanie Izrael nie odpowiedział. Na drugie odrzekł: – Reguła zakazuje. Od zachodu słońca do świtu trzeba siedzieć w celach, zajmować się czytaniem, modlitwą lub spać. Wchodź. Odsunął się na bok, a ona weszła do celi – ciasnej, wyrąbanej w kamieniu komórki, której całe umeblowanie składało się ze stołu, krzesła i leżącego w kącie siennika. Na ścianie wisiała ciemna ikona z migoczącą lampką, a w kącie potrzaskiwał mały piecyk, którego komin wchodził wprost w niski pułap. Tam też w sklepieniu czerniała szczelina, zapewne wywietrznik. A więc to tak osiąga się zbawienie – pomyślała z żalem Lisicyna, rozglądając się po ubogiej izdebce. Więc to tu modlą się za cały ród ludzki. Pustelnik patrzył na nocnego przybysza dziwnie: jakby na coś czekał albo może chciał się w czymś upewnić. Spojrzenie było tak intensywne, że pani Polina nastroszyła się. – Ładna... – niemal niedosłyszalnie wyszeptał starzec. – Piękna. Nawet więcej niż piękna – żywa. I niczego, całkiem niczego. – Przeżegnał się zamaszyście i już innym, radosnym głosem oznajmił sam sobie: – Uratowany! Zbawiony! Uwolnił mnie Pan! Oczy nie były już nieufne, badawcze – jakby wypełniły się światłem, rozświetliły. – Siadaj na krześle – powiedział przyjaźnie. – Niech ci się lepiej przyjrzę. Przysiadła na brzeżku, z obawą popatrzyła na osobliwego pustelnika. – Ojciec jakby się mnie spodziewał. – I owszem – potwierdził igumen, stawiając lampkę na stole. – Miałem nadzieję, że przyjdziesz. I do Pana Boga się o to modliłem. – Ale... Jak się ojciec domyślił? – Że nie jesteś zakonnikiem, tylko kobietą? – Izrael ostrożnie zsunął jej z głowy kaptur płaszcza, ale od razu cofnął rękę. – Ja płeć niewieścią wyczuwam, mnie się nie nabierze. Ja zawsze, przez całe życie, każdą z was węchem czułem, skórą, włoskami na ciele. Teraz mi, co prawda, prawie wszystkie powypadały – uśmiechnął się starzec – ale i tak od razu zrozumiałem, kim jesteś. I że śmiała jesteś, też zrozumiałem. Nie bałaś się za nowicjusza przebrać, na wyspę popłynąć. A żeś mądra – też widać: spojrzenie bystre, dociekliwe. Kiedy drugi raz przypłynęłaś, już wiedziałem: uchwyciłaś w moich słowach szczególny sens. Nie to co ararackie tępaki. A potem to już tylko do ciebie mówiłem, tylko na ciebie liczyłem. Że się domyślisz. – Czego się domyślę? Jak umarł Teognost? – Tak.