chciałem jeszcze przed śmiercią Kobietę zobaczyć i o wybaczenie poprosić... Poprosiłem, nie
dostałem. Znaczy – tak musi być. Idź. I już mu było spieszno, żeby gość poszedł, zostawił go samego. Zaczął ją popychać ku drzwiom. Znalazłszy się w galerii, pani Lisicyna znów usłyszała cichutki, obrzydliwy zgrzyt. Wzdrygnęła się i spytała: – Co to? Nietoperze? Izrael odpowiedział obojętnie: – Nietoperzy tu nie ma. A co w pieczarze nocami się dzieje, tego nie wiem. Takie to miejsce, że wszystko być może. Przecież to nie byle co, tylko kawałek sfery niebieskiej. – Co? – zdziwiła się pani Polina. – Kawałek sfery niebieskiej? Starzec skrzywił się; chyba żałował, że powiedział coś niepotrzebnego. – Nie powinnaś o tym wiedzieć. Idź sobie. O tym, co tu widziałaś, nikomu nie opowiadaj. Zresztą wiem, że nie będziesz, mądra jesteś. Nie zabłądź tylko. Do wyjścia na prawo się idzie. Drzwi zatrzasnęły się i Polina Andriejewna została w zupełnej ciemności. Zapaliła świeczkę, wsłuchała się w niezrozumiały dźwięk. Poszła. Ale nie na prawo: na lewo. Wasilisk Galeria, którą starzec Izrael nazywał Dojściem, prowadziła w głąb pieczary, stopniowo wznosząc się coraz wyżej. Teraz po obu stronach ciągnęły się gołe ściany i pani Polinie przyszło na myśl, że starczy tu miejsca jeszcze na wiele setek martwych ciał. Dźwięk robił się coraz wyraźniejszy i bardziej nieznośny – jakby żelazny pazur skrobał nie po szkle, lecz po bezbronnym, obnażonym sercu. Raz Lisicyna nie wytrzymała, przystanęła nawet, postawiła sakwojaż na ziemi i zatkała uszy, chociaż ryzykowała, że od zaciśniętej w palcach świeczki zapalą się włosy. Nie zapaliły się, ale na skroń kapnęła kropla wosku i to gorące, żywe dotknięcie ukoiło nerwy pani Poliny. Ruszyła dalej. Galeria, do tej pory niemal prosta, a w każdym razie pozbawiona widocznych załomów, nagle skręciła o dziewięćdziesiąt stopni. Pani Lisicyna wyjrzała zza węgła i zamarła. Z przodu migotało niezbyt jasne światełko. Rozwiązanie zagadki dziwnego zgrzytu było na wyciągnięcie ręki. Zdmuchnąwszy świecę, Polina Andriejewna przylgnęła do samej ściany i ostrożnie skręciła za róg. Skradała się na paluszkach, bezgłośnie. Korytarz rozszerzył się, zamienił w okrągłą pieczarę, której wysokie sklepienie ginęło w ciemności. Pani Polina zresztą w górę nawet nie spojrzała, tak bardzo uderzył ją obraz, otwierający się przed jej wzrokiem. Na środku pieczary leżała idealnie okrągła kula, jedną trzecią objętości zagrzebana w ziemi. Rozmiary miała mniej więcej takie jak wielka śnieżna kula, którą dzieci kładą jako podstawę śniegowego bałwana. Powierzchnia mieniła się tęczowymi plamami – fioletowymi, zielonymi, różowymi. Widok był tak cudowny, tak nieoczekiwany po długim błąkaniu się w mroku, że Lisicyna wydała z siebie krótki okrzyk. Obok stała lampa. Ona to właśnie oświetlała połyskującą gładź, każąc jej błyskać blikami i iskierkami. Między lampą a kulą widać było skurczony, czarny, miarowo kołyszący się cień. Przyprawiające o mdłości zgrzytanie rozlegało się w rytm jego wahadłowych ruchów. Polina Andriejewna zrobiła jeszcze kroczek, ale w tym samym momencie dźwięk ustał i w nagłej ciszy szelest podeszwy wydał się wprost ogłuszający. Zgarbiona postać zastygła, najpewniej nasłuchując. Zrobiła ostrożny ruch, jakby gładziła kulę lub coś z niej delikatnie zmiatała. Pani Lisicyna nie wiedziała, co robić. Zastygnąć w miejscu, w nadziei, że jakoś jej ujdzie, czy rzucić się do ucieczki?